Po blisko 30 godzinach podróży, na miejscu przywitał nas najstarszy z kendockiego rodu – Pan Blachon. Zabrał nasze bagaże, a my udaliśmy się razem z Pauliną tramwajem na obrzeża malowniczo położonego miasteczka górniczego. Dojo jest przepięknie położone z dala od codziennego zgiełku, otoczone zielenią. Powstało blisko 40 lat temu, kiedy to pan Blachon część swojego rodzinnego domu, wydzielił na miejsce do trenowania.
Już od pierwszych kroków widać i czuć historię tego miejsca. Na półkach pełno pucharów, ściany ozdobione plakatami, zdjęciami, wycinkami z gazet, świadczącymi o tym, że kendocy z ST. Etienne mają za sobą niemało sukcesów.
Wieczór spędziliśmy w towarzystwie Pauliny, która postanowiła pokazać nam najciekawsze miejsca tego miasteczka – małe uliczki wypełnione restauracjami. Po 20-tej życie zaczyna tam tętnić niczym w centrum wielkiego miasta (a ST. Etienne ma tylko 200 tys. Mieszkańców). Niestety po fali upałów musiał zawitać deszcz, który wraz z piorunami przepędził nas z bardzo klimatycznego rynku. W strugach deszczu w ekspresowym tempie (tylko 20 min. forsownego marszu) dotarliśmy na dojo.
Następny dzień powitał nas słońcem oraz zapowiedzią południowego treningu.
Przed 12 dołączyli do nas synowie pana Blachon – Roman i Francis oraz część innych członków dojo.
Trening trwał ponad półtorej godziny, krótka rozgrzewka, trochę ćwiczeń kihon (do których Francuzi nie przykładają największej wagi), no i w przeważającej części mawari-geiko. A na koniec... wiadomo, nieśmiertelne karaki-geiko.
Po treningu obiadek u zaprzyjaźnionego „szwajcara” rodem z Jordanii. Okazało się, że właściciel miał kolegę z Polski, który nauczył go kilku polskich słów – o dziwo – były to liczebniki, zwroty grzecznościowe ale nie „łacińskie” , tak więc na stałe gościliśmy w pobliskim sklepiku.
Przed wieczornym treningiem, odbył się trening dla dzieci, w którym również wzięliśmy udział. Artur przymierzał się do nowego rozmiaru shinai – 26
Po krótkiej przerwie – trening wieczorny, na który już stawiło się sporo ludzi. Było nas blisko 30 osób. Formuła treningu podobna jak południowego.
Pod koniec rozegraliśmy wcześniej umówiony pojedynek towarzyski pomiędzy drużyną Francji a Polski. Początek był dla nas tragiczny. Paweł Luteracki przegrał swoją walkę z Olivierem 0:1 a Marcel Bartczak z Pougt’em 1:2... Trzeci był Adam Waśniewski, który nie mógł przegrać i na szczęście nie przegrał. Znakomicie się spisał, gdyż jego porażka przekreśliłaby nasze szanse na wygraną. Wynik 2:0 to bardzo dużo zważywszy na to, że w turnieju drużynowym są liczone punkty. Bartek Gromuł miał na swojej drodze bardzo doświadczonego i trudnego zawodnika – Berard’a. Stoczył z nim zacięty pojedynek. Na początku przegrywał 1 punktem. Później w pięknym stylu wyrównał i zakończył walkę perfekcyjną techniką men-kaeshi-do. 2:1. No i przyszła kolej na mnie, trafił mi się Thierry Estevez, z którym już wcześniej spotkałem się na godo-geiko...było naprawdę ciężko, a tu masz...Postanowiłem walczyć w Jodan, i udało mi się 2:1 i Polska wygrywa mecz Francuzi miny mieli nietęgie, spodziewali się innego wyniku. Wychodząc naprzeciwko nas, odczuliśmy lekkie lekceważenie w ich wzroku...
Po szybkim prysznicu, najstarszy z Blachon’ow zabral Artura na oficjalną kolację, a my pojechaliśmy z Romanem, Francis i 2-ma innymi kendokami na kolację do „klubowej” restauracji. Raczyliśmy się typowymi dla kuchni francuskiej daniami: ślimakami, żabimi udkami, krewetkami i pysznym czerwonym winem. We Francji posiłki jada się w 2 głównych porach dnia: pomiędzy 12 a 14 oraz od 19.... Wcześniej jest prawie niemożliwe, aby w restauracji można było zamówić coś do jedzenia, no chyba że w MacDonaldzie, ale to nie restauracja
Jedzenie było wspaniałe, właściciel miły i sympatyczny. Na koniec zostaliśmy poczęstowani niesamowitą nalewką, wyrabianą tylko w tej restauracji.